Na rozwiązaniu sprawy kradzieży fragmentów relikwiarza św. Wojciecha w Gnieźnie zależało ówczesnej władzy, chcącej normalizacji stosunków z Kościołem – powiedział PAP Jerzy Jakubowski, który w 1986 roku jako oficer MO brał udział w ujęciu sprawców i odzyskaniu srebra.
B. szef CBŚ w Poznaniu opowiada PAP o tej z wielu powodów wyjątkowej sprawie.
– Czuliśmy społeczne zainteresowanie, oczekiwanie na szybkie rozwiązanie sprawy. Dla osób wierzących zamach na św. Wojciecha był czymś niezwykłym – naruszono ich świętość. Zaszokowani byli księża związani z katedrą. Także władzy bardzo zależało na szybkim wykryciu sprawców – głównie po to, by nieco znormalizować stosunki między państwem a Kościołem.Dało się czuć pewną presję z góry. Należy pamiętać, że do zdarzenia w Gnieźnie doszło 1,5 roku po zabójstwie ks. Popiełuszki. Ale to były kwestie poza mną i innymi osobami bezpośrednio zaangażowanymi w badanie sprawy relikwiarza.
PAP: Jak wyglądały działania milicji?
– Miały ponadstandardowy rozmach. Do tej sprawy oddelegowani zostali najlepsi dochodzeniowcy z całego województwa poznańskiego. Poszukiwania śladów w świątyni trwały dwie doby. Każdy zakątek katedry został dokładnie zbadany.
Pomógł nam fakt, że prowadzony był tam remont. Najpierw on był sprzymierzeńcem sprawców, później pomógł nam ich złapać: wszechobecny kurz kapitalnie zachował ślady ich butów. Znaleźliśmy też ślady linii papilarnych na pozostawionych na miejscu przez sprawców brzeszczotach.
Oni w katedrze działali w rękawiczkach, ale przygotowując się do wyjazdu do Gniezna, bez rękawiczek pakowali brzeszczoty, którymi odcinali od sarkofagu figurę świętego.
PAP: Jaka była skala prowadzonych działań?
– Przez pierwsze dni przesłuchaliśmy wszystkie możliwe osoby związane z katedrą, także osoby pracujące przy remoncie świątyni. Sprawdzone zostały miejscowe środowiska przestępcze, paserzy – chodziło przecież o bardzo nietypowy towar. W ciągu pierwszego tygodnia przeszukaliśmy ok. pół tysiąca mieszkań w Gnieźnie i okolicach. Nigdzie nie trafiliśmy na ślad przestępców, którzy by planowali takie przestępstwo, lub chwalili się jego rezultatami.
PAP: Przełomem okazało się wyznaczenie nagrody za pomoc w ujęciu sprawców.
– To były w ówczesnych czasach bardzo duże pieniądze: najpierw 500 tys. zł, później jeszcze 200 tys. zł więcej. Decyzja o ustanowieniu nagrody była strategiczna: chodziło o to, by zaintrygować także środowisko przestępcze, żeby pozyskać informacje z tej strony.
I rzeczywiście to nam pomogło: osoba z gdańskiego półświatka zgłosiła się do tamtejszej komendy z informacją, że w jednym z wynajętych garaży ktoś coś przetapia. Gdańscy milicjanci znaleźli na miejscu drobne srebrne elementy pochodzące ze zniszczonego relikwiarza. Ustalenie konkretnych osób było już kwestią czasu.
PAP: Sprawców zniszczenia i kradzieży było trzech. Kim byli?
– Młodzi mieszkańcy Gdańska, w tym dwaj bracia bliźniacy Krzysztof i Marek M. Groźni przestępcy, sprawcy napadów z bronią w ręku, włamań. Pomagał im ich kolega Waldemar B. Żaden z zatrzymanych długo nie chciał się przyznać do winy.
Na początku nie dysponowaliśmy jeszcze ekspertyzami śladów pozostawionych w świątyni – to dochodziło później. Informacje udało się z nich wyciągać stopniowo dzięki taktyce prowadzonych przesłuchań. Po kilku dniach udało się tak pokierować rozmową, tak ich oswoić, że osobno zaczęli składać coraz szersze wyjaśnienia. Gdy szef grupy, Krzysztof M., przyznał się do winy, udało się do tego skłonić także jego brata i Waldemara B.
PAP: Wciąż jednak nie było wiadomo, gdzie sprawcy ukryli srebro.
– Tego żaden nie chciał zdradzić. Od jednego z braci usłyszałem, że “coś przecież musi zachować dla siebie”. Gdy bracia ostatecznie zdecydowali się ujawnić miejsce ukrycia przetopionych brył, przesłuchiwani jednocześnie w dwóch różnych miejscach, narysowali plan z miejscem zakopania łupu. Oba rysunki wyglądały tak, jakby je narysowano przez kalkę…
Korpus skradzionej figury odnalazł się przypadkowo. Ten element, ukryty nieopodal katedry, znalazł bawiący się w piasku chłopiec. Figura okazała się za duża by sprawcy mogli ją od razu wywieźć z Gniezna.
Kościół otrzymał z powrotem korpus i bryły przetopionego srebra, które wykorzystano do restauracji figury św. Wojciecha. W kwietniu zatrzymany został wskazany przez całą trójkę inspirator włamania do gnieźnieńskiego kościoła, Piotr N. specjalizujący się we włamaniach do obiektów sakralnych.
PAP: Wyjaśnianie sprawy rzeczywiście odbyło się w szybkim tempie. Jak to się stało, że równie szybko sprawa znalazła swój finał sądowy?
– W ten sposób ówczesna władza chciała pokazać, jak szybko działają prokuratury, sądy, cały aparat państwa. W nocy z 19 na 20 marca dokonano włamania. W maju gotowy był akt oskarżenia i sprawa trafiła do sądu – już ze wszelkimi ekspertyzami. 1 czerwca zaczął się proces, 1 lipca był wyrok. Rzeczywiście to było tempo niespotykane i wtedy i dziś.
Ostatecznie obaj bracia i zleceniodawca dostali po 15 lat więzienia, zaś Waldemar B. 12 lat.
PAP: W jaki sposób was, badających sprawę milicjantów traktowali duchowni, osoby związane z kościołem?
– Pierwsze dni były dość trudne dla obu stron, patrzyliśmy na siebie z ograniczonym zaufaniem. Potem te uprzedzenia ustąpiły. Pamiętam przesłuchanie proboszcza katedry, ks. Zenona Willi. W którymś momencie ks. Willa stwierdził: różni nas tylko kolor munduru.
Niezwykły przebieg miała wizja lokalna w świątyni. Żeby uniknąć kręcących się w okolicy katedry przypadkowych osób, wokół niej pojawił kordon składający się ze stojących na zmianę milicjantów w niebieskich mundurach, oraz księży i alumnów w sutannach. To był niecodzienny widok.
Źródło: http://www.kurier.pap.pl